Społeczność to podstawa. Inwestycja w relacje, nie słupki w Excelu. Druga kwestia to rozsądne zarządzanie własnym budżetem. Życie od pierwszego do pierwszego to prosta droga do katastrofy. Bartek Burza opowiada o tym, jak prowadzić marketing klubu sportowego w niepewnych czasach.
Łukasz Kruszewski: Marzec 2020 kontra marzec 2021. Co się zmieniło?
Bartek Burzyński: Przede wszystkim spotykamy się w miejscu, którego wtedy nie było. W moim studiu treningowym. Rok temu byłem po prostu trenerem personalnym. Pracowałem w jednej z większych siłowni w Olsztynie. Tam przyjmowałam klientów. Rozwijałem się i cieszyłem życiem.
Nie wyglądasz, jakbyś teraz był pogrążony w rozpaczy…
Dzięki! (śmiech – przyp. redakcja). Przed pandemią był złoty okres trenerów personalnych. Grafiki wypełnione po brzegi, mnóstwo dobrej energii, dużo propozycji i świetlane plany. Potem przyszedł koronawirus i pojawiła się dość dziwna sytuacja. Na początku praktycznie każdy to lekceważył. Kiedy media zaczęły jednak pompować temat, a zaraz potem przyszedł lockdown, to na branżę – i nie tylko – padł blady strach.
Naprawdę jeden klik i wszystko się skończyło?
Jeszcze nikt tak o tym nie myślał, ale złote czasy skończyły się w jeden dzień. Wielki szok. Nie mamy miejsca, w którym można prowadzić treningi czy przyjmować klientów. W sumie nie do końca nawet wiadomo, co się dzieje i na ile się tego obawiać. Nagle zamykają lasy. Niezrozumiały chaos, połączony z blokadą prowadzenia firmy.
Usiadłeś i załamałeś ręce?
Oczywiście, że nie. Najpierw – to naturalne – przyszły chwile zwątpienia, ale na szczęście, sam nie wiem jak, dość szybko przeniosłem się do Internetu. W sumie nie zastanawiałem się zbytnio, ile stracę i czy będę zarabiał. Muszę dodać, że na kilka dni przed lockdownem miałem uruchamiać drugę edycję #burzacamp – dwutygodniowego campusu treningowego. Zapisało się blisko 25 osób, wpłaciło pieniądze… Teraz, jak sobie przypominam tę sytuację, to chyba właśnie chęć zrekompensowania sobie samemu wstrzymania projektu #burzacamp skłoniła mnie do wykorzystania Internetu. Musiałem działać.
Czyli prowadziłeś cały camp w Internecie? Przeniosłeś klasyczne wydarzenie do sieci i w ten sposób zapewniłeś sobie środki finansowe?
Niezupełnie. Camp przeniosłem do sieci, ale nie jako forma pełnej rekompensaty, a w zasadzie coś dodatkowego. Sam miałem potrzebę twórczego, produktywnego działania. Widziałem też, co robią inni, więc – nie zastanawiając się – założyłem grupę #burzawdomu i tam prowadziłem treningi. Częściowo właśnie w zamkniętej społeczności, a częściowo w ramach otwartych treningów, aby przyciągnąć nowe osoby.
I jak się to sprawdziło? Ludzie naprawdę mieli burzę w domu czy trenowałeś do kamery, a po drugiej stronie była głucha cisza?
Trenowali. Spotkania odbywały się 2-3 razy w tygodniu. Przygotowywałem rozpiski, robiliśmy nawet wyzwania. Przez pierwszy okres uczestnictwo było bezpłatne, potem – kiedy zamknięcie przedłużało się – zrobiłem płatny dostęp. Grupę, która w sumie istnieje do dziś, prowadziłem 4 miesiące. Potem musiałem podjąć decyzję o własnym klubie.
Ludzie chętnie przeszli do Internetu?
Paradoksem jest to, że ludzie szybciej weszli do sieci niż ja. Kiedy ogłosiłem, że robię #burzawdomu, od razu dostałem pozytywny feedback. Dopiero potem przyszedł blady strach – przecież muszę zacząć siebie kręcić. Ale gdzie? W mieszkaniu? Przecież mam małe dziecko! W ciągu dnia nie było takiej możliwości. Wieczorem z kolei byłoby za głośno. Pamiętam, jak dużym wyzwaniem było dobrze rozstawić sprzęt, zmieścić się w kadrze, pamiętać, aby mówić do kamery. Jak teraz sobie o tym myślę, to cud, że nie nabawiłem się wrzodów żołądka.
Porozmawiajmy o miejscu, w którym jesteśmy. O klubie, który ciągle urządzasz.
To przygoda, która pewnie nigdy się nie skończy.
Z własnym biznesem tak jest. Jak to się zaczęło? Pandemia, a Ty otwierasz klub?
Zawsze chodziło mi po głowie, aby mieć swoje studio treningowe. Pandemia była iskrą, która napędziła mnie do działania. Uświadomiła, że muszę być niezależny!
Nie bałeś się? W końcu to nowe, duże zobowiązania.
Bałem się, ale nie tyle o biznes jako taki, a o to, że pandemia strachu będzie na tyle silna, że ludzie po prostu będą się bali wyjść z domu. Że dojdzie do sytuacji, w której ja znów będę mógł pracować, ale już nie będę miał z kim pracować. Że ludzie będą bali się kontaktu. Bo stwierdzą, że to nie jest potrzeba pierwszego rzędu. Że to zbędny luksus w czasie kryzysu, a potem się do tego przyzwyczają i już tak zostanie. Te myśli towarzyszyły mi w pierwszym okresie. Potem jednak, kiedy otrzymywałem feedback, że treningi w domu to kiepski substytut, nabierałem przekonania, że ludzie szybciej wrócą do butikowych klubów treningowych niż wielkopowierzchniowych siłowni.
Ludzie tracą pracę, szukają oszczędności, a Ty inwestujesz i podejmujesz zobowiązania na kilkaset tysięcy złotych. Wujek milioner?
Nie, nie, nie. Nikt mnie nie sponsorował. Nie mogę liczyć na wujka milionera (śmiech – przyp. redakcja). Wiesz, wychodzę z założenia, że taki czas jest najlepszy na podejmowanie inwestycji, bo jest mniej konkurencji. Jest więcej ludzi płochliwych niż tych odważnych.
Może jestem za bardzo emocjonalny i trochę inaczej na to patrzę. Chociaż przeliczyłem wszystko. Po prostu stwierdziłem, że to odpowiedni czas na tak odważny krok. Pandemia mi pomogła, bo – w mojej opinii – skieruje ludzi z dużych klubów do mniejszych lokali, w których równie ważna, co wyposażenie, jest społeczność, która ćwiczy. U mnie trenują ludzie, którzy często spotykają się prywatnie, pracują razem. Wszyscy się znamy.
To spójrzmy na to szerzej. Z jednej strony mamy trenerów personalnych, z drugiej właścicieli siłowni. Ci drudzy, jeśli już podejmowali decyzje o otwarciu, to były to decyzje obarczone dużym ryzykiem. Trenerzy zawsze mają więcej możliwości. Są bardziej elastyczni, w końcu pracują w danej chwili tylko z jednym człowiekiem. Czemu więc jedni siedzą z założonymi rękoma, a inni działają. Z czego to wynika?
Myślałem, że wszyscy działają jak ja. W klubie, w plenerze, w domu. Jak otwierałem klub i szukałem trenerów, którzy chcieliby ze mną współpracować okazało się, że wszyscy mają jakieś wymówki. Że bez klubu to nie da rady, że klienci się boją. Nie wiem, z czego to wynika. Może stąd, że ci trenerzy nie uświadamiają swoich podopiecznych, jak ważny jest ruch fizyczny.
A może coś innego. Marka osobista. Może Twoją siłą było to, że wyskakujesz z lodówki?
Nie, nie. Myślę, że raczej świadomość moich podopiecznych. Nie wyskakuję z lodówki. Mam ludzi, którzy się znają, znamy się nawzajem. Stawiam na edukację. Nie jestem trenerem tylko w tej godzinie, w której akurat trenuję. Staram się być nauczycielem, wpajać pewne rzeczy. Prawda jest taka, że pewnie jestem bardziej trenerem po godzinach niż podczas treningu.
Wrócę do początku. Motywem przewodnim tego materiału jest chęć zaprezentowania sposobów na przetrwanie kolejnego kryzysu. Co Ty byś poradził innym?
Na pewno budowanie społeczności. Trenerzy, według mnie, mają z tym problem. Chcą uzależniać od siebie. Był moment, kiedy nie można było nic robić, a ja interesowałem się podopiecznymi. Wysyłałem rozpiski, analizowałem ich postępy. Nawet wtedy, gdy byłem pewny, że połowa nie ćwiczyła. Ale chodziło o kontakt. Społeczność to podstawa. Inwestycja w relacje, nie słupki w excelu. Druga kwestia to rozsądne zarządzanie własnym budżetem. Życie od pierwszego do pierwszego to prosta droga do katastrofy.
Bartek “Burza” Burzyński – trener głowy i ciała, który łączy trening sylwetki z odpowiednim nastawieniem i motywacją. Prowadzi zajęcia w formie treningów personalnych oraz treningów w parach, układa plany sportowe i dietetyczne oraz pomaga wrócić do formy kobietom po ciąży. Założyciel studia treningowego FitLab.