Teraz w Hakusie jest poukładane. Jest nowa wizja przyszłości, której realizacja wymaga czasu. To ciekawe, że kryzys wymusza zmianę optyki, a ta okazuje się atrakcyjniejsza niż to, co było wcześniej. Przed Państwem – Bo Chenek!
Łukasz Kruszewski: Wielka hala, maszyny, zero ludzi. Ty pośrodku tego wszystkiego. Nietrudno o tezę, że COVID Was zmiótł.
Michał Tomczyk: Boleśnie zaczynasz, ale coś w tym jest. Kiedy pojawił się COVID, zrobiło się bardzo słabo ze zleceniami, bo przede wszystkim pracowaliśmy z agencjami, branżą eventową, hotelami. Wnioski są oczywiste – wszystko stanęło. Stanęły zlecenia, płatności, perspektywy.
Czyli widmo upadku?
Nie do końca. Perspektywy faktycznie nie były różowe, ale w końcu nie jesteśmy firmą, która istnieje na rynku od dwóch lat.
No właśnie, zbudujmy kontekst. W Hakusie jesteś…?
W Hakusie jestem od 16 lat, a firma zajmuje się poligrafią, drukiem materiałów POS, kwartalników i miesięczników oraz drukiem wysokiej jakości książek. Na przykład takich, które wymagają tłoczeń czy złoceń na okładce. Dlatego też widzisz tu tak duże i skomplikowane maszyny. W „normalnych” czasach prężnie działał tu 35-osobowym zespół, a w sezonie produkcji kalendarzy zatrudnialiśmy dodatkowo nawet 20 osób.
Domyślam się, że tego zespołu już nie ma.
No cóż. Jak zaczęło się robić krucho, usiedliśmy z rodziną – bo Hakus to rodzinna w firma – i zaczęliśmy zastanawiać się, co robić. Nie uwierzyliśmy w to, że sytuacja jest przejściowa i nastąpi szybkie odbicie. Wiedzieliśmy, że jedyną słuszną decyzją na nadchodzący czas jest zmniejszenie zespołu. Musieliśmy drastycznie ograniczyć zasoby, przegrupować siły i współpracować z mniejszymi firmami.
Czyli pomysł na to, jak poradzić sobie z taką sytuacją, to wolny, jałowy bieg?
Tak. Zmniejszenie skali. Usiedliśmy i zastanawiamy, co zrobić. Grono klientów mocno się skurczyło. Co więcej! Dotychczasowi wieloletni partnerzy nagle przestali płacić. Brak nowych zleceń, nieopłacone faktury i perspektywa, w której o kolejne jest niesamowicie trudno. Sam przyznasz, że widoki na przyszłość nie napawały optymizmem.
W takiej sytuacji wiedzieliśmy, że – chcąc zachować jakąś część firmy i dać minimalne bezpieczeństwo ludziom (chociażby w postaci wypłaty wynagrodzeń i uczciwych terminów wypowiedzenia) – musimy podjąć odważne decyzje. Sprzedaliśmy maszynę wartą kilka milionów złotych. Zamknęliśmy sobie tym samym możliwość pracy na dotychczasowym poziomie, ale uratowaliśmy firmę.
Ile osób pożegnaliście?
Zatrudnialiśmy 35 osób. Teraz zostały 4. Wszyscy otrzymali wypowiedzenia i należne wynagrodzenia. Z tego powodu nie mogliśmy się ubiegać o subwencję. To była droga w jedną stronę, a jej kierunkiem było przetrwanie.
Domyślam się, że nie była to łatwa decyzja. Taka redukcja zatrudnienia musiała rodzić emocje. Jak to przebiegało?
Te 35 osób to była naprawdę zgrana ekipa. Niektórzy pracowali w firmie po 20 lat. Spędzaliśmy ze sobą czas. Dzieliliśmy troski i sukcesy. Codziennie tu byliśmy. Załoga wiedziała, co się dzieje i że musi nastąpić zmiana. Dlatego od razu, jak tylko sami byliśmy pewni decyzji, przekazaliśmy ją ludziom. Zorganizowaliśmy spotkanie z całą załogą. Powiedzieliśmy, że jeśli ktoś ma pomysł na siebie, to nie ma co czekać. Daliśmy ludziom kilka dni na przetrawienie tej wiadomości, a potem przystąpiliśmy do wypowiedzeń. Kilku osobom udało się pomóc w znalezieniu pracy w innym miejscu. To był marzec. W czerwcu były odejścia reszty załogi.
Ciężko się tego słucha.
Dziwnie to zabrzmi, ale powiem szczerze, że kiedy podjęliśmy decyzję, czyli sprzedajemy maszyny, regulujemy zobowiązania, wypłacamy wynagrodzenia, godzimy się z obecną sytuacją, przyszła ulga. Sami zapewniliśmy sobie subwencję, spieniężając aktywa. Na tyle nas było stać. Dalej to już nowa wizja.
Czyli zamknięcie firmy? Zmiana modelu? Wygaszanie?
Widząc, co się dzieje, wiedziałem, że powrót do przeszłości nie będzie możliwy. Za dużo rzeczy się wydarzyło. Byłem też pewien, że cała rodzina nie wyżyje z Hakusa, a ja sam coraz bardziej potrzebowałem zmiany w życiu i karierze.
Jako Hakus zostaliśmy w relacjach z biznesem, ale z tym mniejszego kalibru. Oczywiście szukaliśmy różnych pomysłów. Na przykład osoby, które zajmowały się maszynami i obiektem znalazły zatrudnienie przy budowie domków holenderskich – biznesem, w który wszedł mój teść – właściciel firmy. Ja z kolei postawiłem na… pieczywo.
Teść zaczął drukować domy, a Ty chleb?
Można tak to ująć (śmiech – przyp. red.).
Czyli Hakus nie zmienił profilu działalności?
Nie, zmieniliśmy tylko skalę działalności. Przestawiliśmy się na lokalnych, mniejszych klientów, którym – przy obecnym parku maszyn – możemy zagwarantować druk ulotek, wizytówek, zaproszeń. To bardziej poszukiwanie sposobów na zabezpieczenie przyszłości. Firma walczy z rentownością, a zarabiać trzeba, więc musieliśmy szukać innych źródeł.
Przejście od poligrafii do gastronomii to duży zwrot w biznesie – opowiadaj, jak to się zaczęło!
No cóż, w sumie to świeża zajawka. Wypiekaniem chleba na zakwasie zainteresowałem się już dawno, ale od około 2 lat wypiekam regularnie na potrzeby rodziny. Nie myślałem, że będę rezygnował z Hakusa i zmieniał pomysł na życie. Wzięło się to z tego, że szukałem zdrowego jedzenia. Głównie po to, aby dzieci zdrowo się odżywiały Dzieciaki jedzą pieczywo, kanapki, tosty itd. Chciałem piec chleb dla dzieci, aby nie trzeba było kupować tego, co oferują markety. W ogóle nie myślałem o biznesie. Dawało mi to frajdę.
To skąd biznes?
Coraz więcej czytałem, oglądałem filmy na YouTube, potem pojechałem na jakieś szkolenie. Następnie pojawił się konkurs, w którym wziąłem udział i który wygrałem. Nagrodą było wdrożenie autorskiego przepisu do piekarni Cymes. Nagle wprowadziłem recepturę i sposób prowadzenia ciasta kompletnie inny, niż stosowali profesjonaliści zajmujący się tym od lat. Dostałem pozytywny feedback, więc pomyślałem, że skoro ludzie z branży dają mi taką legitymację, to może coś z tego będzie. Prawdziwą przygodą było przełożenie tego na przemysłową produkcję.
Kiedy zajawka przerodziła się w biznes?
Właśnie w momencie, kiedy zabrakło pieniędzy w firmie. Kiedy trzeba było mieć dla pracowników, a nie dla siebie. Kiedy wypłacałem sobie miesięcznie 500 zł, moja żona przekonywała mnie, żebym zaoferował chleby znajomym. Mówiła, że ludzie sprzedają takie produkty na OLX i że może coś z tego będzie. I tak się zaczęło. Na początku piekłem w piekarniku domowym. Zaczęło mieć to sens, coraz więcej osób zamawiało pieczywo, więc pomyślałem: ”Czemu nie kupić pieca?”. Dzięki wsparciu rodziców, oraz pieniędzy ze sprzedaży aktywów firmy, udało się zainwestować w podstawowy, używany sprzęt piekarniczy.
I?
I taka była decyzja. Za blisko 20 000 zł kupiłem piec po upadającej piekarni gruzińskiej w Warszawie. Do końca nie byłem nawet pewny, co to właściwie jest (śmiech – przyp. red.). Dopiero jak zacząłem go serwisować, doprowadzać do porządku, zobaczyłem, że zrobiłem naprawdę dobry biznes, który pozwoli mi myśleć o pieczywie na poważnie.
To ten duży piec?
Nie, nie. Ten duży to już inna rzecz, to wydatek rzędu 100 000 zł. Ale o tym później.
Pandemia, kryzys, a Ty inwestujesz?
Chyba nie ma innego wyjścia. Teraz w Hakusie jest poukładane, jeśli w ogóle można tak powiedzieć. Jest nowa wizja przyszłości, której realizacja wymaga czasu. Mi ten czas się zwolnił, więc praktycznie w 100% skupiam się na rozwijaniu Bo Chenka. Mówiąc szczerze, odzyskałem dawne poczucie satysfakcji i sprawczości. To chyba stąd ta odwaga i determinacja, aby iść dalej. Szczególnie wtedy, kiedy wypieki cieszą się zarówno zainteresowaniem klientów indywidualnych, jak i gastronomii.
Halo, halo! Historia zatacza koło? W Hakusie od dużych klientów odszedłeś, a teraz w BoChenku do nich wracasz?
Niby tak, ale inaczej na to patrzę. Większe podmioty są dla mnie formą potwierdzenia jakości, którą oferuję oraz sposobem na promocję. Moim klientem jest klient indywidualny, z którym mogę zbudować relacje, mieć kontakt z konkretnymi osobami i ich historiami. To inny poziom pracy, spokojniejszy. Instytucjonalny klient jest bardziej… chimeryczny.
To znaczy?
Mimo że dziś piekę, zarządzam, płacę rachunki i rozwożę zamówienia, to mam na wszystko czas. Mam czas, aby przyglądać się temu, ile co zajmuje. Trochę odwrotnie niż w kulturze szybkiego wzrostu i wiecznego pędu. To buduje. Mogę powiedzieć, że ciasto ładnie rośnie.
Wróćmy na sekundę do Hakusa. Co było najważniejszym czynnikiem, który pozwolił Wam przetrwać?
Niezależność od banków. Fakt, że nie mieliśmy kredytów. Dosłownie jeden leasing na samochód. Po przygodach w 2012 i 2014 stwierdziliśmy, że rodzinny biznes nie powinien opierać się o obce finansowanie.To pozwoliło nam na szybką reakcję – sprzedajemy maszyny i możemy się ratować.
Co się stało w 2012?
Nagle cała branża poligraficzna w ratingach banków wypadła negatywnie, bo stwierdzono, że wszystko idzie do Internetu. Więc, mimo że mieliśmy dobrą sytuację kredytową itd., bank z dnia na dzień wypowiedział kredyt. Musieliśmy się ratować własnym kapitałem i powiedzieliśmy: “Nigdy więcej!” Konsekwencja zaprocentowała, a niezależność jest tym, co nas uratowało.
A co Wam pomogło mentalnie? Po takiej przygodzie musieliście być przygotowani na kryzys?
Na kryzys byliśmy przygotowani, bo działaliśmy na własnym majątku. Mimo że oszczędności nie były wielkie. Z drugiej strony duża część klientów, z którymi teraz pracujemy, miała już z nami jakąś historię biznesową. Do tego już od dłuższego czasu wiedzieliśmy, że firma wymaga zmiany. Widzieliśmy, co się dzieje, że Polska staje się drukarnią Europy, jeśli chodzi o opakowania i ten segment rośnie najszybciej. Ale wymaga też ogromnych inwestycji.
Pandemia stała się gwoździem do trumny zmian
Dobrze powiedziane.
Ale nie byliście spóźnieni? Myśleliście o zmianie, ale to pandemia Was do niej zmusiła? Byliście reakcyjni? Hakus już nie jest tą firmą, którą była a szkoda.
Trudna teza (grymas – przyp. redakcja). Może coś w tym jest ale jednak wierzę, że nie byliśmy spóźnieni. Myślę, że firma była już w takim miejscu, że ten jałowy bieg jak to nazwałeś był tym czego potrzebuje. Ja osobiście tak samo.
Nie żałujesz?
Wiesz, jeśli mielibyśmy taką decyzję podejmować, to z 5 lat wcześniej. Wtedy był na to czas. Wszystkie dane pokazywały, że Polska stanie się drukarnia Europy. Ale widzisz, z jakichś powodów nie poszliśmy. To ciekawe, że kryzys wymusza zmianę optyki, która z perspektywy okazuje się atrakcyjniejsza niż to, co wcześniej.
Boisz się kolejnej pandemii, kryzysu?
Przyzwyczaiłem się do myśli, że z tą pandemia trzeba będzie żyć. Jak nie z tą, to z kolejną. Myślę, że BoChenek to dobry pomysł. Jest w pewien sposób innowacyjny. Dużo pracy przede mną w uświadamiu kllietnów, jak postępować z pieczywem. Że trzeba zaplanować sobie dostawę, wyklikać, że nie można zamówić z dnia na dzień, bo to nie market. Staram się żyć wg idei zero waste.
Czyli?
Wiesz, piekarze mają pretensje do siebie, że przyzwyczaili klienta do łatwizny, przyjmując zwroty ze sklepów w każdej sytuacji i utylizując nadprodukcję – co w mojej ocenie jest ogromnym marnotrawstwem.
Moje pieczywo jest trwałe. Klienci go nie wyrzucą. Jak nie zjedzą, to zamrożą. Jak zamrożą, to odmrożą i odświeżą. Oszczędzamy mnóstwo zasobów. Wody, energii, czasu. Do tego brak stosowania jakichkolwiek polepszaczy sprawia, że otrzymujemy naturalny produkt, a nie masówkę ze sklepu.
Dziś drukujesz chleb. Gdzie się widzisz za 5 lat?
Uważam, że takich BoChenków będzie masa. Już to widzę, sam zresztą dołączyłem do trendu. Ale widzę siebie jako człowieka, który uświadamia ludzi, że można zmienić myślenie o pieczywie. Unowocześnić je, dostosować do potrzeb idei zero waste. Nie marnować zasobów, wody, dodatków.
Chciałbym, aby mój model był powielany, bo to duży rynek. W przyszłości widzę siebie jako trenera i szkoleniowca. Moim celem jest stworzenie modelowej piekarni, która będzie piekarnią pasywną: zamówienia i produkty dostarczą samochody energetyczne, woda będzie pochodzić z własnego ujęcia, a energia z własnej instalacji fotowoltaicznej etc. Może to idée fixe, ale o czymś wypada marzyć.
- Hakus – rodzinna firma poligraficzna, która powstała z pasji. Początkowo niewielki, rodzinny biznes udało się przekształcić w jedną z największych drukarni offsetowych w północnej Polsce. Wyróżnia nas ponad 30-letnie doświadczenie, wysoko wyspecjalizowana kadra i nowoczesny park maszynowy.
- Bo Chenek – mikropiekarnia rzemieślnicza wypiekająca pieczywo na zakwasie, bez dodatków, spulchniaczy i utrwalaczy. Bazująca na sprawdzonych, starych przepisach, ale także inspirująca się współczesnymi wypiekami z całego świata. Oparta o lokalne produkty, mąki z młynów, z ekologicznie czystych rejonów Warmii i Podlasia.
*Wywiad został przeprowadzony w ramach projektu PHENO: „Challange Marketing. Mechanizmy, które pozwalają przetrwać”.